środa, 11 września 2013

ESENCJA RYWALIZACJI



Nie jestem tak mocno zaangażowanym fanem tenisa, żeby analizować ustawienie nóg, barków, ramion; żeby namiętnie liczyć piłki kończące, żeby prowadzić statystyki gdzie, który tenisista wypuszcza drugi serwis. 

Nie. 

Ja patrzę na tenis jako pojedynek współczesnych gladiatorów. Co prawda przez szkiełko telewizora, ale czuję się trochę jak jakiś antyczny widz rzymskich igrzysk. Gdzie zamiast krwi, leje się pot, gdzie zamiast mieczy i włóczni za broń muszą wystarczyć rakieta i piłeczki ze zwulkanizowanego kauczuku. Nadinterpretacja  Możliwe, ale nie sądzę, żeby moja percepcja była zbyt daleko posunięta. 

W czasie weekendu spędzonego z meczami pół – i finałowymi turniej US Open, naszła mnie taka myśl, że przecież tenis to jeden z najbardziej, jeśli nie najbardziej „ludzki” ze sportów. Co się kryje pod tym przymiotnikiem? Na definicję „ludzkości” tenisa składa się kilka elementów. 

WIDOWISKOWOŚĆ ROZCIĄGNIĘTA W CZASIE

Cały sportowy świat jest pod wrażeniem występów Bolta. Oczywiście, jego talent i umiejętności są bezdyskusyjne. Jednak spektakularność jego występów polega na ich długości, czyli chwilę. 9 sekund i występ Bolta się kończy. Jest to oczywiście widowiskowe, jednak na występ Bolta czekamy dużo dłużej, a później pstryk! i tyle go widzieliśmy. 

Mówię o Bolcie, bo jest on twarzą „królowej sportu”, czyli lekkiej atletyki. Absolutnie nie chcę deprecjonować innych dyscyplin, innych lekkoatletów; jednak trudno polemizować z tezą, ze gro kibiców kojarzy lekką atletykę z osobą Bolta. 

Przewaga tenisistów (i tenisistek), widowiskowy walor tenisa, wyznacza się w tym, że ich mecze trwają nieporównywalnie dłużej. Ktoś zapyta: i co z tego? Przez cały mecz zawodnicy muszą utrzymać jak najwyższy poziom gry, koncentracji i innych atrybutów. Bolt musi to robić przez kilka, czy kilkanaście sekund. Najlepsi tenisiści (i tenisistki) w trakcie finałowych meczów spędzają na korcie kilka godzin. Kilka męczących godzin, w których muszą zminimalizować chwile słabości. Ich nie przetrzymanie kosztuje punkt, gem, set w końcu mecz i mistrzostwo. Dlatego są oni zmuszeni (są zmuszone) do zagrywek niekonwencjonalnych, wcześniej niespotykanych, niedostępnych dla zwykłych tenisistów. Są zmuszeni do przechytrzenia rywali, z którymi spotykają się niemal w każdym turniej w jego finałowej fazie (poniedziałkowo – wtorkowy finał Nadala z Djokoviciem był ich 38 pojedynkiem). Tenisiści grają przez cały rok. Od stycznia po grudzień, latają po całym świecie, przekraczają strefy czasowe i klimatyczne. Swoje mistrzostwa świata mają co roku, czy to w postaci turniejów wielkoszlemowych czy w postaci ATP/WTA World Tour Finals rozgrywanych w listopadzie. Dla przykładu Nadal rozegrał w tym sezonie 63 spotkania, ze spotkaniem finałowym włącznie. Wygrał 60. To chyba nieźle?



A widowiskowość tenisa zamyka się chociażby w takich akcjach. Chyba bardziej spektakularne niż maraton, czy rzut młotem. 

CZYSTOŚĆ

Obok tenisa i lekkiej atletyki takim trzecim sportem, który nasuwa mi się na myśl, jeśli chodzi o wyciskanie z człowieka jak najwięcej jest kolarstwo. W pewnym, nie zbyt dobrym kontekście, te dwie ostatnie dyscypliny się ze sobą zbiegają. 

Lekkoatletyka: Tyson Gay, Asafa Powell, Marion Jones, Iwan Tichon, Veronica Campbell – Brown, Shawn Crawford, swego czasu Tatiana Łysenko, Dwain Chambers, Tim Montgomery, Justin Gatlin
Kolarstwo: Lance Armstrong, Tyler Hamilton, Aleksander Winokurow, Floyd Landis, Tom Boonen, Alessandro Petacchi, Michael Rasmussen, Ivan Basso, Andriej Kaszeczkin
Tenis: Andre Agassi, Viktor Troicki, Martina Hingis, Guillermo Canas, Guillermo Coria, Richard Gasquet.

Nie ma sportów czystych do końca. Pokusa sięgnięcia po doping jest wielka i ulegają jej sportowcy wielu, żeby nie powiedzieć wszystkich dyscyplin. 

Powyższa lista przedstawia tych przedstawicieli ww. sportów, którzy zostali na dopingu złapani i odbywają, bądź odbywali karę za jego stosowanie, bądź zakończyli już kariery. Oczywiście nie są to wszyscy lekkoatleci, kolarze i tenisiści. Wymieniłem jedynie tych najbardziej znanych, którzy przychodzą na myśl od razu. 

Widzimy jednak, że tenisistów jest zdecydowanie mniej. Możecie sobie prześledzić na wikipedii listy sportowców, którzy zostali złapani na dopingu. Myśląc doping pierwsi przychodzą do głowy właśnie lekkoatleci i właśnie kolarze; upadek Lance’a Armstronga pozwala podważać czystość wszystkich sportowców i podważa jakość badań anty-dopingowych, skoro Armstrong przez tyle lat wszystkich kiwał. 

Chcąc mówić obiektywnie, to informacje o dopingu wśród tenisistów są informacjami rzucanymi od święta. Z reguły dotyczą one zawodników drugiego planu. Ten najświeższy to przypadek Serba Viktora Troickiego [1] z lipca br. Trudno znaleźć informację o tym, że problemy z dopingiem mieli najlepsi obecnie tenisiści: Nadal, Djokovic, Murray, Federer, del Potro, czy chociażby nasz Jerzyk.
Rzeczywiście nie biorą, czy tak dobrze się kryją?

LUZ I NORMALNOŚĆ
Wszyscy fani tenisa znają Djokovicia imitujące go innych zawodników, bądź zawodniczki.



Dla mnie jednak to jest bardziej wymowny filmik. Uroczystość wręczenia nagród po finale Australian Open 2012. Djokovic wygrał po 5 godzinach i 53 minutach. A tak zachowywali się obaj bohaterowie, gdy składano im hołdownicze podziękowania. 



Jeśli mogę coś napisać o obecnym tenisie to zauważyć można tendencję, że tenis „postFEDEREROWSKI” – techniczny, elegancki, do bólu skuteczny, ustępuje tenisowi siłowemu, skupionego na wytrzymałości, którego głównymi reprezentantami są Nadal, Murray i del Potro. 

Tenis jest sportem świetnym do oglądania, ale również do grania. Niemal w każdym mieście jest jakiś kort, skombinowanie rakiet i piłek nie jest jakimś problemem. To wielka frajda. Polecam wszystkim.


[1] W momencie „złapania” był na 71 miejscu w rankingu ATP

wtorek, 27 sierpnia 2013

CIĄGLE ZA MALI.



Grając o duży sukces, prestiż, o ogromny hajs musisz wystrzegać się błędów. Musisz działać ze zdwojoną ostrożnością, zwłaszcza jeśli twoi rywale to kumaci gracze. To cechuje dojrzałych ludzi. Nie nawiązuję tylko do sportu; po prostu tak to w życiu bywa. 

Legia błędów się nie wystrzegła, co Steaua dotkliwie wykorzystała. Rumuni do Ligi Mistrzów weszli najłatwiejszą drogą: grając solidnie zmuszając do pomyłki i wykorzystując to, co mogli podarować rywale. Mają taki wynik w pierwszym meczu odpowiedzialność za grę winna determinować graczy Urbana. Tymczasem pierwszy gol to sekwencja błędów w ustawieniu, druga to uniemożliwienie rozegrania przez Vrdoljaka, zabranie mu piłki, uruchomienie skrzydełko. I jest 0:2. I wszystko to, co wybiegali w Bukareszcie poszło z dymem. 

Najgorsze jest to, że defensywa Steauy wyglądała, jak jakiś gliniany kolos. Niby solidna, ale gdyby aktywność Koseckiego pomnożyć przez trzy mogła się rozpaść. Legia przewyższała Steauę w dwóch aspektach: ambicji i bezsilności. Stąd niby z nimi nie przegrała, ale w dwumeczu była wyraźnie słabsza. 

Słowo dla Słowaka, którego z pewnością szkoda. Kuciak nie mógł trzymać Legii w grze w nieskończoność. Dzięki niemu Legia w ogóle dostąpiła szansy gry o fazę grupową LM. Oceniając postawę Wojskowych trzeba pamiętać pierwszy mecz w Norwegii. Coś jest z tymi bramkarzami wywodzącymi się z Legii, że z reguły są dobrzy, często genialni, tylko ich interwencje, cytując klasyka „gówno dają”. Chociaż może przesadzam z pochwałami, przecież bramkarz jest po to, żeby bronić?

Faza grupowa Ligi Europy to nie jest żadna porażka. Oczywiście w perspektywie milionów uciekając do Rumunii to tak, ale w sensie sportowym to czas na okrzepnięcie i przejście okresu dojrzewania. To czas na wejście w tryby futbolu poważnego, wyuczenie się zachowań, do których rzadko zmuszają rodzimi rywale. To czas na wyciągnięcie wniosków, również personalnych. Jak w słabiej formie muszą być Dwaliszwili i Pinto, że nie usiedli nawet na ławce? Dlaczego Urban nie zaryzykował ściągnięciem Vrdoljaka i wstawieniem Mikity? Dlaczego znacznie ruchliwszy Ojamaa wchodzi z ławki zamiast w miarę ustabilizować poziom skrzydłowych? Urban trochę sam sobie zawiązał na supeł możliwości wpływania na wynik w trakcie meczu. Silna kadra miała być atutem Legii. A w decydującym meczu wchodzi zdolny, lecz nieopierzony młokos. 

Niech ściślej postawę drużyny i trenera oceniają stali kibice Legii, ja nim będę tylko przy okazji Ligi Europy. 

Szkoda, naprawdę szkoda. Ale oddanie szacunku się należy – Legia odpada niepokonana. 
źródło: legia.net

środa, 21 sierpnia 2013

KUCIAK. ATLAS LEGII.



Piłkarska Polska przeżywa emocje od czasu remisu z Rosją w EURO 2012. Jeden mecz. 90 minut, od których zależy przyszłość. 

Oczywiście istnieją pewne znaczące różnice między meczem z Czechami a rewanżowym meczem ze Steauą (sorry za deklinację). Polska musiała wtedy wygrać, Legii wystarczy bezbramkowy remis. Trudno jednak między tymi wydarzeniami rozdzielić jeden fakt: i wtedy i teraz wszystko zależy od piłkarzy. 

Piłkarze Legii osiągnęli wynik, o którym (z pewnością cicho) marzyli. Przetrwali szturm Rumunów na początku spotkania, po straconej bramce nie pozwolili  sobie wlepić stracili następnych, na początku drugiej połowy przeprowadzili (super) akcję i dowieźli rezultat do końca. 

Steaua to wciąż zespół bardzo groźny. Oczywistą oczywistością jest stwierdzenie, że w rewanżu będą jeszcze bardziej zmotywowani. Jednak Legii już nie zaskoczą. Wszyscy już wiedzą jak grają i jak zagrają Rumuni. Mogą tylko przyspieszyć, ale trudno w ciągu tygodnia wymyśleć i wdrożyć nowy system. Oprą grę na duecie Tanase/Popa wspieranych przez „tygrysa” Bourceanu i lisa Piovaccariego. Trener Urban ma przed sobą najważniejszy trenerski egzamin. Jego zaliczenie wprowadzi go do panteonu polskich szkoleniowców i z pewnością zaprowadzi na posadę selekcjonera kadry…

Ale co ja pieprzę o kadrze. Przecież Legię dźwiga bramkarz…

Wtorkowy wieczór z pewnością będzie ciekawy :)

źródło: legia.net

środa, 7 sierpnia 2013

NIECZYSTA GRA

Obserwując sagę Lewandowskiego i ostatnio Bale’a najbardziej wkurzają (pozwalam zakląć) dziennikarze, którzy ciągnęli i będą ciągnąć ten temat do 31 sierpnia, aż ich teorie i spekulacje zapadną w sen do następnego okienka transferowego.

Ile można czytać, że Lewandowski/Bale powiedzieli mamie/przyjacielowi/kuzynowi, że chcą odejść; ile razy można słyszeć, że Lewandowski/Bale naciskają na klub, że Lewandowski/Bale grożą strajkiem, że Lewandowski/Bale zarzucają kłamstwo władzom klubu... [1]

Jak obserwuję działanie mediów w tych dwóch najbardziej jaskrawych przypadkach (choć oczywiście rozlewa się ono na cały rynek transferowych plotek) to przypomina mi się schemat przygotowywania w czasach komunistycznych tekstów dla partyjnych działaczy, który jakiś nauczyciel przedstawił kiedyś na zajęciach. Kojarzycie, masa ustalonych i uporządkowanych regułek, które się kolejno łączyło i powstawał gotowy, nie nadający się do czytania i zrozumienia tekst, upstrzony masą hiperbolizowanych tez.

Podobna kakofonia panuje w przypadku transferów. Lewandowski/Bale/; blisko porozumienia/zdecydowany odejść/ jedną nogą w (moje ulubione)/naciska na transfer; do … (dopisz sobie obojętnie jaką nazwę wielkiego klubu w Europie). I tak w kółko, tysiące tekstów, które są niczym więcej jak zapchajdziurą portalu, czy strony w gazecie. Jednak widoczna działalność dziennikarzy jest napędzana biurowo-lunchową ruchliwością piłkarskich agentów.

Prawo Bosmana to przeżytek

Może ja za dużo czasu spędziłem przed FM-em, czy też Championship Managerem, albo nie za bardzo coś kumam. Tam jest opcja, że zawodnik chce sam zostać dopisany do listy transferowej to się dopisuje. I czekam. Aż przyjdzie klub, położy kwotę na stół i negocjujemy. Dogadamy się – gracz odchodzi; nie dogadamy się – gościu zostaje. Żadna wielka filozofia. Jeśli ma pół roku do końca kontraktu to może sobie rozmawiać z kim chce i odchodzić za ile chce.

Oczywiście, gra to rzeczywistość wirtualna; jednak panuje tam o wiele zdrowsza rywalizacja niż w „realu”. Dzisiaj Cezary Kucharski, agent Roberta Lewandowskiego, wchodzi do studia TVN24 i ogłasza, że Robert zagra na Allianz Arena. Pomijam fakt, że uczynił to w rozmowie z panem Jarosławem Kuźniarem, który z miejsca mógłby konkurować z Maciejem Kurzajewskim o Telekamerę w kategorii dziennikarz sportowy i w stacji stricte sportowej (Wiem, suchar)

Jeśli Lewandowski w 2010 roku podpisał 4 – letni kontrakt z Borussią Dortmund, który gwarantował mu określone wynagrodzenie, to obowiązkiem Lewandowskiego jest ten kontrakt wypełnić. Rozumiem, że chce odejść, jednak to klub, a nie on decyduje w tej sprawie. Nie ma on żadnej klauzuli, Borussia nie musi go sprzedawać koniecznie. Jeśli Bayern chce Lewego teraz; proszę bardzo, przecież adres BVB znają doskonale. Siadamy, negocjujemy, podpisujemy, albo nie. Nic do tego Kucharskiemu. Saga Lewego pokazuje, że to bardziej on z Kucharskim chcą Bayern niż Bayern Lewandowskiego. Ktoś powie, że to banalne i oczywiste. Skoro tak, to po co ta cała szopka (patrz pierwsza część tekstu)

Na pewno nie jest tak, że Borussia kurczowo trzyma się swoich zawodników. Odchodził Sahin do Realu, odchodził Kagawa do Manchesteru, odszedł teraz Gotze do Bayernu. Borussia jest w stanie się dogadać z każdym. To nie para Lewandowski/Kucharski rządzi losem piłkarza w 100 % do 30.06.2014, ale działacze Borussi. Zostały odwrócone pewne proporcje. Ale wiadomo, Kucharskiemu trafił się kontrakt życia i chciałby z niego wyskrobać jak najwięcej euro. Jednak sposób w jaki to robi, co najmniej budzi wątpliwości. Opowiadanie, że działacze okłamali, że coś obiecali i nie dotrzymali słowa… Trochę dziecinne. Lewandowski, poprzez Kucharskiego ma prawo rozmawiać z innymi klubami od 1 stycznia 2014. Nigdy wcześniej.

Lewandowskiego, przynajmniej kwotą, przebił jednak zdecydowanie Bale. 145 mln za parę, co prawda genialną, nóg walijskiego piłkarza. Co ciekawe, gdyby taka kwota padła byłby to piękny chichot historii. Wielkie futbolowe mocarstwa: Brazylia, Włochy, Hiszpania, Argentyna, Niemcy itp., a tego najdroższego zrodziła, piłkarsko mocno średnia, walijska ziemia.

Siła razy gwałt

Taką metodą w Madrycie chce umieścić swojego podopiecznego angielski agent Jonathan Barnett. Jak podpowiada Piotrek Dyga w swoim bardzo dobrym tekście „Kuszenie Garetha Bale’a”[2] to ten sam agent, który reprezentował Ashley Cole’a w rozmowach z Chelsea. Więc blisko 8 lat po tamtych wydarzeniach popełnia recydywę. Wtedy, za złamanie prawa Bosmana, został skazany prawomocnym wyrokiem; dziś futbolowy świat z zapartym tchem obserwuje czy uda mu się tą transakcję doprowadzić do końca.

Real jest w stanie sprowadzić Bale’a. Perez ma doświadczenie w negocjowaniu z Anglikami; sprowadzał Beckhama, Owena, Woodgate’a, Carvalho, Gravesena, Cristiano, Xabiego Alonso, Arbeloę (wybaczcie brak chronologii). Daniel Levy [3]prędzej i później ugnie się pod „żądaniami” Realu i Barnetta. Tylko, że wojna o Bale’a jest coraz bardziej brudna. Ostatnio wybuchła afera, którą rozpętała madrycka „Marca”, wkładając w usta Bale’a słowa, które wypowiedział rok temu Modric o tym, że Walijczyk miał obiecane odejście z White Hart Line, jeśli nie będzie Ligi Mistrzów. [4]Bale czytając gazety dowiaduje się ile jest wart, co powiedział, z jakim numerem będzie grał w Realu, gdzie będzie mieszkał, ile zarabiał. Cały świat chce tego transferu, oczywiście poza Kogutami z WHL. Ale czy tak naprawdę chce go Bale?

Koło dużych pieniędzy zawsze coś śmierdzi. Transfery Bale’a i Lewandowskiego w jakimś sensie muszą przywoływać czasy niewolnictwa, gdy jeden właściciel niewolnika próbował wcisnąć swojego podopiecznego jakiemuś bogatemu rzymskiemu konsulowi. Tylko współcześni niewolnicy – piłkarze mają kilku „właścicieli”: prezes klubu, agent, nierzadko kibice. Najgorsze jest jednak to, że pogoń za pieniądzem i sensacją wypiera prawo. Transfery były w futbolu i będą, jednak to co się dzieje z operacjami transferówBale’a i Lewandowskiego to nic więcej niż medialno – spekulacyjna papka, która ma na celu wywoływanie presji względem klubów i zawodników, i którą musimy przetrawić w okresie, gdy sezony w najważniejszych ligach świata nie ruszyły.

Epilog

Piłka idzie w złą stronę. Wyrastają budowane w chwilę, siłą zagranicznych kapitałów kluby –zabawki, których daty ważności są chybotliwe. Jasne, istnieje prawo wolnego rynku. Ja mam prawo się z tym nie zgadzać. Świat futbolu robi się coraz bardziej nieczysty, bezkompromisowy. Emocje zaczyna się czerpać nie z tego, kto jak gra; lecz kto ile za kogo zapłacił. Lecz widocznie taka jest kolej rzeczy.

PS. Cristiano Ronaldo, 17 mln. euro za sezon. Przepraszam niewolników.
PS II. 145 milionów euro. Która Hiszpania jest w kryzysie ?


http://panstwomiasto.pl/wp-content/uploads/2013/05/euro-coins-and-banknotes.jpg


[1] Trzeba jednak oddać Walijczykowi, że ten w odróżnieniu do Polaka siedzi cicho, co zresztą też jest wymowne. A dla mediów, to i tak bez znaczenia.
[2] http://krotkapilka.pl/artykul,kuszenie_garetha_balea,1020
[3] Dla niewtajemniczonych, prezes Tottenhamu. Dobre masz przeczucie czytelniku, jest on pochodzenia żydowskiego, co  w ekonomicznym kontekście tematu nie jest bez znaczenia
[4] https://pbs.twimg.com/media/BQLq9gDCAAEnXHO.jpg

środa, 31 lipca 2013

CZEŚĆ, CHWAŁA, PAMIĘĆ



CZEŚĆ, CHWAŁA, PAMIĘĆ

1 sierpnia 

Data magiczna, której tajemnicę próbują rozwikłać mądre głowy od 69 lat. Czy potrzebne, czy mogło być zwycięskie, czy miało szanse, co właściwie zostałoby uznane za zwycięstwo, czy mogło być lepiej przygotowane. Od 69 lat stawiane są te same pytanie, powtarzane są te same odpowiedzi, które, jak mi się kiedyś wydawało, tak właściwie nic nie wyjaśniają. Jednak im mocniejsza jest moja świadomość historyczna i umiejętność kreowania różnych perspektyw tym bardziej sobie uświadamiam, że każda odpowiedź rozjaśnia problematykę powstania. 

Osią konfliktu w dyskursie publicznym jest pytanie, ile i jakie właściwie pytania na temat PW można zadawać. Czy pytania o sens negują heroizm powstańców?

Mówiąc o PW trzeba rozdzielić dwie kwestie. Jedna, analityczna, to ta, w której rozważamy przyczyny. W której przyrównujemy sytuację geopolityczną, w której zastanawiamy się nad popełnionymi błędami dowódców, w której dywagujemy nad taktyką. Możemy to robić. 69 lat po powstaniu możemy dyskutować o tym szczególnym wycinku polskiej historii. Chciejmy poznać tą tajemnicę, dlaczego powstańcy ruszyli do walki, dlaczego akurat 1 sierpnia. Fakty odsłonią swoje drugie dno. Odpowiedzi na „powstańcze” pytania niosą to, co najbardziej polskie. To, co najbardziej nasze. Bo chyba Polacy nie są nigdy bardziej „polscy” niż w sytuacji uciemiężenia. Nasza historia jest pełna potwierdzeń na tą tezę. 

Jednak dyskusje o powstaniu trzeba prowadzić w sposób delikatny. Kłótnie w studiu telewizyjnym, czy na twitterze są kłótniami nad wspomnianym heroizmem powstańców, właściwie nad ich grobami. Dlatego każda rozmowa o powstaniu musi być utwierdzona w ogólnym oddaniu czci i chwały powstańcom. Wojownikom o niepodległość Polski. O wolność swoją i przyszłych pokoleń. Szli do walki mając tą ideę przed sobą i do niej dążyli. Mogli czekać na Armię Czerwoną, stojącą u wrót Warszawy, aż ona weźmie miasto. Ale oni chcieli mieć swoją stolicę, choć jej skrawek na chwilę, dla siebie. Spełniali jednocześnie swój żołnierski obowiązek. 

Nie chcę rzucać patetycznych deklaracji, że bez mrugnięcia okiem poszedłbym do powstania, jak wielu moich i waszych rówieśników 69 lat temu. Obym nigdy takich wątpliwości mieć nie musiał. Wiem jedno. Powstanie Warszawskie było pięknym i tragicznym aktem w polskiej historii. Pięknym, bo szło o ważną sprawę; tragicznym, bo zginęło tak wielu. 

Powstanie Warszawskie. 63 dni chwały. 

Bartek, 22 lata. 
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/3/36/Pomnik_Malego_Powstanca.JPG/398px-Pomnik_Malego_Powstanca.JPG